Nie idę, bo boję się ich oceny. Idę, by pokazać, jak bardzo mi się powodzi. Nie idę, bo czuję się winny, że nie spełniłem wszystkich marzeń. Idę, by się pochwalić, że jestem szczęśliwa. Że teraz wyglądam ładniej. Nie idę, bo głupio, inne mają już dzieci. Nie idę, ja nie mam nawet związku. Idę, żeby się upewnić, że osiągnąłem największy sukces. Nie idę, ci ludzie już mnie nie interesują. Ja idę, bo…?
Są w życiu momenty trudnych podsumowań. Dziesięciolecie matury z pewnością do nich należy. To całkiem gorący temat, więc przed oficjalnym spotkaniem było sporo rozmów. I myśli. Kto żadnej z powyższych nie słyszał u siebie w głowie, niech pierwszy rzuci kamień! Na szczęście nie trzeba za tymi myślami podążać.
Bo unikanie nie sprawi, że poczujemy się bardziej adekwatni. Na miejscu. W sukcesie. Życiowo spełnieni. Nie zmniejszy poczucia nieadekwatności. Samego zresztą bardzo nieadekwatnego, bo jak zmierzyć, kto tak naprawdę ma lepiej?
Bo ignorowanie ludzi nie sprawia, że znikają? Może ich nie być w życiu, nie wymażemy ich jednak ze wspomnień. Ci ludzie we wspomnieniach już zawsze będą z nami, to takie miejsce, gdzie trudno ich unikać. I dawna ty i dawna ja też tam będziemy, i my, i wszystkie minione lata.
Bo promowanie osiągnięć do upadłego bywa po prostu męczące. I w takiej promocji tak łatwo wyczuwam ściemę. A jeśli nie, a jeśli się wszyscy zachwycą? Jest wtedy inne ryzyko. Że cię to nie ukoi. Że wszystkich tych pochwał i tak ci nie wystarczy. I gorzej – co wtedy, gdy jednak nie docenią?
Mam jutro szkolne spotkanie na dziesięć lat po maturze. Dlatego też zdjęcie jest zdjęciem zrobionym w klasie maturalnej. I cóż, są rzeczy, z których się w tej dekadzie cieszę, z których jestem dumna, są też takie, z powodu których mi przykro lub głupio. Jak będzie? Wiedziałam, że będę ciekawa – i jestem.
To, co mnie zaskakuje, to przesunięcie, to zwrot w sympatiach i antypatiach. Bo widzę, że patrząc z dużej odległości – i lat, i geograficznej – niektórych lubię mniej, innych bardziej niż dekadę temu. I bardziej doceniam zalety tych, u których się wówczas wydawały banalne. I jeszcze – mój nagły sentyment do „ludzi tła”. Do takich, co się z nimi nie miało wielkiej styczności, po prostu – siedziało się na jakiejś chemii czy matematyce. Tym bardziej to jest nurtujące, że przecież sympatie i antypatie czyjeś też się przez lata zapewne poprzesuwały, więc nie wiadomo, gdzie się i z kim spotkamy. W którym będziemy miejscu. Dlatego to takie ciekawe.
Sukces – to słowo jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Zwłaszcza w środowiskach, gdzie bardzo liczą się tylko osiągnięcia, gdzie wizerunek się poleruje specjalną ściereczką. Paradoks polega na tym, że prawdziwy sukces się z zewnątrz prezentuje skromnie. Bo są nim luz, zgoda na siebie i poczucie, że właśnie nikomu niczego nie trzeba udowadniać. Nie trzeba, bo jest się na dobrej, własnej drodze. I szkoda, jak szkoda, myślę sobie po latach – że tego właśnie nie uczy nas szkoła. Jak patrzę, jak wiele energii się spala na smutnym udowadnianiu, to myślę, że jednak powinna.