Co zwiedzić w Rumunii? Czy warto jechać do Transylwanii? Co zobaczyć w Sybinie, a co w Sighisoarze? Czy opłaca się do zamku Draculi w Branie? Te pytania zaczęłam zadawać sobie dopiero na miejscu. Decyzja o locie do Rumunii była bardzo spontaniczna. Wstępny plan zakładał stolicę i wybrzeże – wyszło inaczej. To Transylwania najbardziej mnie zachwyciła. O tym, co zobaczyć, a co można sobie odpuścić, przeczytacie poniżej.
Bukareszt: smród i plastik
– Jak wylądujesz, od razu uciekaj z Bukaresztu i jedź na północ – radził mi kolega – A do Konstancy to w ogóle po co, przecież to brudny kurort.
– Brzydota jest najlepsza – mówiłam z przekonaniem. Często słyszałam nawet narzekania, że nigdy nie zrobię zdjęcia czegoś ładnego, tylko w kółko te mury obdarte, te śmietniki, a może by tak jakiś śliczny budyneczek. Naiwna! Obawiać zaczęłam się już w samolocie.
Sięgnęłam po książkę Rejmer („Bukareszt. Krew i kurz” – o tym reportażu więcej tutaj). Była tam mowa o tym, że jak to stolica zbiera same najgorsze rzeczy z całego kraju. I architektoniczne gawędy o wyburzaniu najpiękniejszej dzielnicy. W jej miejsce – socpotworki. Dopiero później się miałam przekonać, że ich brudne elewacje wyglądają jak z plastiku. I wreszcie – hałas, brud, spaliny. Sznury samochodów na szerokich alejach. Faktycznie, Bukareszt przypominał mi trochę weselne sukienki z bazaru. Nic do siebie nie pasuje, a pozorny blichtr wygląda tanio i, co najgorsze, jest koszmarnie niewygodny.
Planowałam zostać w Bukareszcie przez kilka dni, a później pojechać nad Morze Czarne. Po dwóch godzinach spaceru zdążyłam zapomnieć o moim bilecie powrotnym, spakowałam plecak, sprawdziłam pociągi na północ. Następnego ranka już jechałam na dworzec. Na stacji metra zgarnęłam jeszcze dwóch Belgów. Cudzoziemców w transporcie publicznym dość łatwo poznać o zdezorientowanych minach („no gdzie ta kasa biletowa?”). W trójkę uciekliśmy do Braszowa. Bukareszt zniechęcił mnie do tego stopnia, że nie wróciłam tam mimo tego, że miałam stamtąd lot powrotny. Nie zrobiłam też prawie żadnych zdjęć. Ale poniższe mi w zupełności wystarczy:
Braszów: zabytki u podnóża góry
Trzy godziny pociągiem przez góry i oto jest – Braszów. Przeciwieństwo brudnej stolicy – zielony, sielski, zabytkowy. Wydawać by się mogło, że historia Rumunii dotyczy go w mniejszym stopniu. Nic bardziej mylnego – w latach pięćdziesiątych został nazwany Miastem Stalina! Obecnie znów jest jednak Braszowem, zapewnia chwilę oddechu po tłocznym, głośnym Bukareszcie. Braszów ma piękną zabytkową tkankę miejska i jest, rzecz jasna, idealną bazą wypadową w góry. Z pewnością będę dobrze wspominać zachody słońca oglądane w parku u podnóża wzgórza z napisem „Braszów”. I fakt, że wakacyjne rozleniwienie dopadło nas do tego stopnia, że przez trzy dni nie znaleźliśmy czasu i siły, aby wjechać kolejką na szczyt.
Bran – kolejny zamek Drakuli
Jednych Prawdziwych Zamków Drakuli w Rumunii jest przynajmniej kilka. Który wybrać? Ja byłam tam, gdzie pojechali wszyscy. Dla towarzystwa ruszyliśmy do Branu. My i Australijczycy napotkani na przystanku. Niby lipiec, środek sezonu, a jednak turystów tak łatwo wyławia się z tłumu! Może dlatego, że wszyscy mieli na sobie plastikowe prysznicowe klapki. Wycieczka wspaniała, choć samo zwiedzanie – nudne. W zamku Drakuli najciekawsi byli inni turyści – pozujący do selfie w pięciu różnych pozach, z pietyzmem robiący zdjęcia wszystkim eksponatom. Naprawdę je później oglądają? Tak myślę, a sama za wiele nie mam. Jedyne zdjęcie zamku zrobiłam pod słońce – nie chciało mi się obchodzić wzgórza. Zamek w Branie nie zasługiwał nawet na to. Inna sprawa z jego otoczeniem – tutaj wręcz przeciwnie! U podnóża góry zamkowej rozrósł się fascynujący architektoniczny nowotwór. Trochę wiejskie chaty, trochę pospiesznie sklejone stragany. Kable, śmietniki, wzorzyste makatki, podrzędną oferta gastronomiczna – fotograficznie było to inspirujące.
Sibiu – kultura w Transylwanii
Do Sibiu – Sybina – miałam wcale tam nie jechać. I dobrze, że jednak się wybrałam. W maleńkiej Sighisoarze, do której miałam jechać z Braszowa, nie było gdzie spać. Spontanicznie zmieniłam więc plany. Na minutę przed odjazdem wskoczyłam do pociągu, którym do Sybina jechali Belgowie. I bardzo dobrze – odkryłam świetne miasto. Europejska Stolica Kultury 2007 z ładnie odnowioną starówką, dużą kolekcją malarstwa w Muzeum Brukenthala i przyjemnym parkiem. Spędzałam tam z książką wszystkie popołudnia. Robert Kaplan, podróżnik i pisarz, sporo pisze o Sibiu w tekście o Transylwanii. Czuł się, jakby wrócił do Europy Środkowej, ale kuchennymi drzwiami. Kuchenne drzwi? Naprawdę? Bezczelnie i niezasłużenie, Transylwania jest przecież urzekająca! I fakt, mało bałkańska, w końcu Siedmiogród został wzniesiony przez Sasów, a wpływy węgierskie widać na każdym kroku. Typowe dawne Austro-Węgry – niby jestem za granicą, a jednak jakoś tak swojsko i znajomo. I bardzo, bardzo ładnie.
Sighisoara – zbyt piękna i średniowieczna
Sighisoara to piękne miasteczko. Tak piękne, że obejrzycie je w kilka godzin. Tak śliczne i urocze, że wręcz nie opłaca się robić zdjęć, bo nic Was nie zaskoczy. Wyjątek – nalepka z Davidem Bowie. Jeśli więc dzieli Was od niego również kilka godzin, a bezpośredni pociąg do miasta, do którego się następnie kierujecie, odchodzi dwa razy dziennie (dość typowa sytuacja w Rumunii), spokojnie można poprzestać na Sibiu. Chyba, że tak jak ja spotkacie świetnych ludzi zupełnie przypadkiem i będziecie spacerować opustoszałą twierdzą o piątej nad ranem, czując się jak bohaterowie filmów spod znaku realizmu magicznego… No OK, również troszkę jak bohaterowie „Wszystkich nieprzespanych nocy” – pozdrowienia dla Krzyśka i Piotrka! Średniowieczne miasteczka, te śliczne i tak świetnie zachowane, są dość nudne w swojej architektonicznej spójności, nie mają żadnych interesujących wyłomów. Krajobrazowo odetchnęłam więc dopiero w studenckim Klużu.
Cluj – sto procent studenckości
Cluj-Napoka – po polsku Kluż. W 1929 roku jeden z brytyjskich podróżników opisywał je jako „wymarzone miasto dla podróżnika o kontemplacyjnym usposobieniu. Z masą studentów i zabytków, mogłoby być Oksfordem Europy Wschodniej” – czytamy. W „Egzaminie”, najnowszym filmie Mungiu –– widać, że Kluż Oksfordem jednak nie został. Jawi się jako zbieranina poniszczonych budynków, prowincjonalna dziura przeżartą korupcją. A prawda? Leży zapewne pośrodku. Ja czułam się tam wspaniale. Kluż jest stylowy, studencki i dobrze rozwinięty. Polecam kojący Central Park i tęczowe centrum kulturalne w dawnym budynku gminy żydowskiej. Ponadto – ciekawy street art i mnóstwo kawiarenek.
Co zwiedzić w Klużu? Mój numer jeden to ogród botaniczny. Klimat rodem z wycieczek w podstawówce – wrócicie do przeszłości. Poza tym sporo zieleni (wiadomo!) i ciekawe rzeźby. Gdzie zjeść? Mnie najbardziej przypadła do gustu wegetariańska Samsara (dokładniej: Samsara FoodHouse). Jeśli robię czemuś zdjęcie, zanim to zjem, to musi być naprawdę dobrze. I było!
Podsumowując, Transylwania jest urzekająca i warto ją odwiedzić. Skupiłabym się jednak na trzech miastach Siedmiogrodu (Sibiu, Braszów, Cluj) i więcej czasu spędziła na łonie natury (znajomi widzieli w górach niedźwiedzie!). Może to kontrowersyjna opinia, ale uważam, że wszystkie Zamki Draculi, Sighisoarę i Bukareszt spokojnie można sobie odpuścić. Mój plan na kolejny wypad do Rumunii to (brzydka ponoć) Konstanca nad Morzem Czarnym, Góry Fogaraskie i Delta Dunaju. Chciałabym się też jakoś przekonać do Bukaresztu i poznać życie stolicy – jednak następnym razem nie będę podejmować tych prób w trzydziestostopniowym upale.
Komentarze są wyłączone.