Pocztówka z Mysłowic
– Przykro mi, jo jom nigdzie nie widza – pani na poczcie przetrząsa po kolei wszystkie przegródki. Myślę wtedy o tym, że może niektórzy mają jakieś smaki dzieciństwa, ale ja to zdecydowanie mam swoje brzmienia, te swoje śląskie wersje „nigdzie jej nie widzę”, od których wzbierają we mnie mgliste wspomnienia i łzawe zachwyty. Właśnie jestem tu przejazdem i bardzo chcę wysłać pocztówkę, ale pocztówek z Mysłowic nie mają na poczcie. Są tylko kalendarze z papieżem i komunijne gratulacje, więc żadna kartka nie trafi w poniedziałek do pewnego stołecznego apartamentowca. Wielka szkoda, myślę, wychodząc, ale przynajmniej te miasta śląskie to nie są raje utracone, to bez wątpienia są raje stopniowo odzyskiwane.
To raje dzieciństwa odzyskiwane po kawałeczku:
– zaraz skręcę obok kościoła ewangelickiego i wręczę czekoladki ulubionym śląskim fryzjerkom, które ostatnio znalazły mój pierścionek i przechowały go przez dwa miesiące w specjalnej szufladce;
– odkryję, że przechowały też w pamięci anegdotę o warszawskiej kasjerce z mojego osiedla. Anegdotę o wyniosłej królowej dyskontu, której się zawsze wstydziłam, aż wreszcie się okazało, że słusznie, bo pewnego dnia, gdy w przerwie między pisaniem artykułów kupowałam pierogi ruskie, zrugała mnie za zmianę dotychczasowej fryzury („Ale dlaczego pani obcięła te włosy?”). Dzisiaj więc raczej nie będziemy skracać, choć może tylko trochę grzyweczka;
– dokończę zarys prezentacji na niemieckie sympozjum. To prezentacja o sakralizacji kopalni w opowieściach byłych górników. Będę o nich pisać w salonie fryzjerskim z widokiem na kopalnię, która zawiera się w opowieści o moim własnym dzieciństwie;
– zachwycę się tą spójnością gdzieś pomiędzy osmolonym gmachem kościoła a brudną budą z napisem Istambul Kebab;
– na widok łodzi przy murze gotyckiego aresztu zacznę się zastanawiać, ile kilometrów dzieli Mysłowice od morza. Odpowiedź brzmi: jakieś 460;
– motorniczy (na oko dwudziestoletni) będzie stał na papierosie przy zupełnie pustym tramwaju, przy żółtawym budynku dworca o oknach skrupulatnie zabitych dyktą. Podejdę i zapytam, za ile odjeżdżamy. Dwunasta dwie, odpowie spokojnie, to świetnie, dziękuję, mam jeszcze trochę czasu.
Moje ostatnie siedem minut spędzę w Mysłowicach w milczeniu i zachwycie. U boku motorniczego, w tym cichym, zapomnianym mieście. W mieście skromnym, spracowanym, mieście prowincjonalnym i wycofanym. Gdzie nikomu na poczcie nie przyszło do głowy, żeby zamówić pocztówki, bo przecież kto by chciał pocztówki z takiego miasta wysyłać.